Medytacja jako ścieżka życia – refleksje po 12 latach praktyki

Praktyka medytacyjna może być kompasem i kotwicą, dzięki której Twój statek “życie” nie będzie dryfował po bezdrożach. Jednak aby medytacja spełniała funkcję, którą kiedyś wypełniał katolicyzm, nie wystarczy wyłącznie siedzieć na poduszce i czytać artykuły o uważności. Trzeba stopić medytację ze swoim realnym życiem, wtedy staje się ona ethosem, który prowadzi, nasyca mocą i chroni od bezsensu.

Pierwszą motywacją, dzięki której zacząłem medytować, były przewlekłe “problemy rodzinne”; a raczej wpisany w nie impas, dylemat, który towarzyszy pewnie wielu ludziom. Mój nastoletni umysł wyodrębniał dwie ścieżki działania – w skrócie dystans i konfrontacje, ucieczkę i atak – i wkrótce obie okazywały się nieskuteczne. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że człowiek postawiony przed problemem sprowadza go właśnie do dwóch ścieżek. Nawet jeżeli nie jest to czarno-białe “albo-albo” to >>decyzja<< przybiera postać zrobienia czegoś lub nie zrobienia. Niezależnie od intelektualnych zasłon dymnych, wiele rzeczy można sprowadzić do binarnego wyboru. 

Medytacja miała być “trzecią drogą”, krokiem wstecz i zmianą własnej postawy. Uzasadnienie było następujące: niezależnie od podjętej decyzji, człowiek nie zmienia stanu umysłu, który tak często okazuje się korzeniem problemu. Właśnie dlatego jego działanie zazwyczaj jest kontynuacją danego stanu umysłu i utwierdza go. Ta perspektywa pozwala zobaczyć, ile na świecie jest błędnych kół; zapętlenie wydaje się zasadniczym elementem kondycji człowieka późno-nowoczesnego. Czasami koło jest na tyle duże, że wydaje się być linią. Czar pryska, gdy docieramy do miejsca, gdzie koniec staje się tym samym, nudnym początkiem. 

Uwierzyłem więc w medytację jako remedium na “ciągle-to-samo”, zaś moje myślenie skoncentrowało się na praktyce jako transformującym działaniu. Im więcej, tym lepiej. Nieraz praktykowałem parę godzin dziennie – można powiedzieć, że mój późnomłodzieńczy bunt przybrał kształt gniewnej ścieżki jogina. Moja sytuacja życiowa z pewnością zmieniła się, jednak nie uległa jednoznacznej poprawie. Stan umysłu zmienił się, ale problemy nie zniknęły; przybrały inną formę, zaostrzyły się albo wręcz pojawiły się nowe. Po około czterech latach nastąpił punkt zwrotny.

Dopiero parę lat później zrozumiałem mniej więcej, dlaczego; medytacja nie może być oderwana od ciała i codzienności. Niestety takie nieciągłości to spuścizna po katolicyzmie, gdzie wbrew zapewnieniom księży ciało traktowane jest jak coś gorszego, zaś codzienność NIE JEST duchowością, to raczej “ziemski mozół”. Myślę, że polska, zbiorowa nieświadomość właśnie tak podchodzi do “spraw duchowych”. Założenia te skutecznie hamują i zniekształcają praktykę medytacyjną, dlatego muszą być przepracowane i porzucone.

Medytacja musi być zintegrowana z codziennym życiem. Nie uwalniamy się od życia dzięki medytacji; odkrywamy raczej sposoby, aby przeżywać je głębiej takim jakim akurat ono jest. Rozumienie stanu medytacyjnego jako wielkiego spokoju wytwarza rozszczepiający konflikt; co bowiem robić z hałasem i dziećmi hałasu?  Nie da się odwrócić od czegoś, co jest częścią życia, można natomiast nie akceptować i stawiać opór temu co jest, dorabiając do tego duchowy wymiar. Ta karkołomna strategia nosi miano duchowego bypassingu i – żeby nie tworzyć bajek – każdy adept medytacji miewa bypassingowe momenty.  Istotne jest to, aby dalsza praktyka ujawniała je, a nie wzmacniała. 

Medytacja musi być także zintegrowana z ciałem. Mam przez to na myśli, że nie należy medytować z głową, lub  częścią ciała (np. brzuchem, czyli zbiornikiem energii w duchowościach Orientu) lecz całym, kompletnym, oddychającym i żywym ciałem. Dzięki objęciu całego ciała, odkryte dzięki praktyce błogość i spokój nie są odcięte od ruchu, dynamiki i zmiany. Typowym problemem entuzjastów medytacji jest “wytracanie się” przyjemnego stanu, kiedy trzeba zagłębić się w obowiązkach i po prostu ruszyć z poduszki. Częściowo wynika to właśnie z “medytowania głową”. Przypomina to wylewanie wody z dziurawej, puszczonej na dryf łódki. 

Kiedy przestałem myśleć o praktyce jako o buforze izolującym mnie od trudów codzienności, medytacja okazała się zupełnie czymś innym, niż myślałem przez pierwsze 4-5 lat jej kultywowania. Odkryłem między innymi, że wyrazistym skutkiem praktyki jest nie tyle cichy spokój, lecz pogłębienie doznań zmysłowych. Życie nie stawało się bardziej pokojowe i spokojne, raczej nabrało ekscytującej dynamiki. Oddychanie stało się angażującą, obejmująca całe ciało czynnością. Dźwięki, widoki i dotyk zyskały nowe wymiary; stały się odskocznią od informacyjno-werbalnego świata, w którym tkwi większość “Zachodzian”.

Wreszcie zacząłem inaczej doświadczać swojego myślenia, które u wielu nauczycieli mindfulness wskazywane jest jako wróg, którego trzeba się pozbyć. Zamiast wyłączać myśli, “oczyszczać umysł” czy “utrzymywać uważność” zauważyłem, że
– myśli nie są aż tak odcięte od ciała i zmysłów; stały się one znacznie bardziej “organiczną” czynnością
– tyrańska moc myślenia, które narzuca, męczy, nie daje spokoju, przytłacza i “nie chce przestać” zaczęła słabnąć
– myśli nie są dyskursywnymi i suchymi “linijkami tekstu”, są związane z nastrojem, nasycone emocjami i jako takie, znacznie ciekawsze niż myślałem
– nie są tak dualistyczne i binarne; zamiast fiksować się na albo-albo, myśli nabierają kontekstualnej dynamiki, mieszczą w sobie wiele stron naraz

Krótko: myślenie nie było tym, czym myślałem, że jest. Nie było ani moim wrogiem, ani “nieadekwatnym odczytaniem rzeczywistości”. Stopniowo porzuciłem wyobrażenie, że myśli starają się “coś wyjaśnić”; zobaczyłem je raczej jako sposób ekspresji i organiczną funkcję ciała. Przestałem biadolić nad tym, że “pewnych rzeczy nie da się ująć w słowa”, zamiast tego znajdując przyjemność w różnorakim wyrażaniu własnych doświadczeń, bez pretensji do “obiektywności”, ale także bez “subiektywnego” zafiksowania.

Trudno wyobrazić sobie, że praktyka medytacyjna będzie “sama sobie wystarczyć”. Przez ostatnie dziesięć lat zrobiłem mnóstwo innych rzeczy; nauczyłem się tybetańskich oraz chińskich technik kontemplacyjnych, przeczytałem pół biblioteki książek, poszedłem na terapię somatyczną, zacząłem ćwiczyć na siłowni, wprowadziłem trochę zmian do swojej dyscypliny pracy i jakości wypoczynku, zmieniłem nawyki żywieniowe i seksualne – wszystkie te inicjatywy były przystankami w medytacyjnym procesie. Na przykład, zrezygnowałem z niektórych potraw, zauważywszy, że po ich spożyciu przez trzy do sześciu godzin jestem dziwnie pobudzony, ociężały albo nerwowy. Wcześniej, gdy byłem odcięty od ciała, nie mógłbym tego tak precyzyjnie zauważyć. Zrezygnowałem całkowicie z grania w gry komputerowe kiedy spostrzegłem, że ten rodzaj rozrywki odcina moje ciało, usztywnia mięśnie i niebezpiecznie wpływa na ośrodek przyjemności. Odkryłem, że nadmierna aktywność seksualna pozbawia mnie sił witalnych. Nadal uczę się dbać o dobry poziom dopaminy i serotoniny dzięki dobremu kontaktowi z własnym ciałem. Dlatego można powiedzieć, że medytacja obejmująca całe życie po prostu podsuwa nam rzeczy, nad którymi warto się pochylić. Myślę, że człowiek, któremu szczerze zależy, zobaczy=kiedy coś nie gra; właśnie dlatego dobra medytacja to aktywność “cało-życiowa”, czyli po prostu głęboko moralna. 

Kiedy medytacja staje się takim holistycznym, moralnym działaniem, możemy nazwać ją ethosem. Ethos jest drogą życia; pewną całością, która nadaje życiu sens, przenika wszystkie działania bez dualistycznych konfliktów. W Polsce Katolicyzm był takim ethosem; obecnie przestał nim być dla wielu ludzi, także osób nadal deklarujących się jako katolicy. Wynika to z zaostrzonych konfliktów oraz sprzeczności, które zostały wyrażone w katolickiej doktrynie. Katolicyzm to ethos wysoce warunkowy; pewne rzeczy są obowiązkowe, inaczej trawi nas poczucie winy lub sprzeczności.

Nowoczesny sposób życia jawi się tak “na bakier” wobec katolickiej dogmy, że mnóstwo ludzi porzuca ją, albo odprawia powierzchownie. Wtedy ich religia ulega tzw. zombifikacji. Z kolei wytrwały praktyk medytacji nie porzuca niektórych działań dlatego, że tak mu każe doktryna; praktyka umożliwia raczej głębokie przetrawienie szkodliwości/jałowości, zaś rozjaśniona refleksyjność dostrzega zarówno dlaczego coś jest niepotrzebne, jak i w jaki sposób stopniowo się od tego uwolnić. Nie wyklucza to zmagań, wyzwań i porażek, wszystko jednak otulone jest głębią i światłem, które zapewnia nam właściwie prowadzona praktyka. 

Wreszcie, medytacja nie jest czymś deklaratywnym; nie ma sensu “identyfikować się jako medytujący”. Medytację się po prostu praktykuje; jest ona rodzajem rzemiosła,  sztuki życia. Robi się ją, stawiając kolejne kroki na własną rękę, co nie wyklucza wsparcia bliskich lub mądrzejszych ludzi.  Możesz praktykować pół godziny dziennie, albo trzy godziny dziennie. Po trzech godzinach dobrej medytacji NAPEWNO poczujesz się inaczej. Jeżeli robisz to właściwie, to zauważysz różnicę. Jeżeli zauważysz różnicę, to po prostu chcesz więcej. Masz świadomość, że to, czego pragniesz jest dobroczynne, pozbawione skazi i ciemnych punktów. Im więcej tym lepiej; żadnych wątpliwości.

Po ponad dwunastu latach praktyki, a także roku codziennej medytacji mogę powiedzieć z pewnością: medytacja przekształciła moje doświadczenie rzeczywistości oraz stała się tak naturalna i niezbędna jak pożywianie się, sen czy higiena osobista. Jednocześnie, medytacja jest nieskończoną podróżą, zaś jej intensywność i odkrywczość zależą od ciekawości, zaangażowania i włożonego w nią czasu. To niewyczerpalny punkt odniesienia w moim życiu, do którego zawsze mogę sięgnąć. Staram się stopniowo zwiększać czas, który na nią poświęcam. Różnie z tym bywa, ale wiem, że za dziesięć, piętnaście lat będę praktykował min. dwie godziny dziennie. Świadomość tego daje mi poczucie bezpieczeństwa także wtedy, kiedy myślę o śmierci i starości.